czwartek, 1 maja 2014

Co ci Hiszpanie grają? Czyli generał Franco byłby dumny.

"Campeone, campeone!" - słychać zewsząd. Tyle tylko, że śpiewają to kibice obu ekip, które dostały się do finału Ligi Mistrzów. Pierwszy raz w historii do ostatniego meczu tych rozgrywek dotarły drużyny nie tylko, że z jednego kraju, a z tego samego miasta. I komu tu kibicować, skoro nagle Champions League stało się areną lokalnej wojny dwóch odwiecznych rywali? Nawet sam generał Franco swego czasu nie mógł się zdecydować: Atletico, czy może jednak Real?



Pisałem kiedyś, że Real ma wszystko aby objąć dominującą pozycje na piłkarskiej mapie świata przez kilka następnych lat. Niewiele brakowało jednak, a kuśtykająca Borussia odprawiłaby z kwitkiem pewnego siebie po pierwszym meczu przeciwnika. Ale przecież jeden Ormianin nie trafił do pustej bramki, i Królewskim się upiekło. No i mogli kontynuować realizacje swoich mocarstwowych planów. Moim zdaniem, Bayern stał się kim się stał w ostatnich miesiącach nie tylko dzięki świetnej grze w piłkę. Ale także dzięki całej otoczce, jaka była wytwarzana wokół Bawarczyków. Przypomnijmy sobie pierwszy mecz ćwierćfinałowy z zeszłej edycji Niemców z Barceloną. Duma Katalonii, bardzo mało pewna siebie, gdzie dodatkowo Leo Messi miał problemy zdrowotne, została bardzo siłowo i zdecydowanie potraktowana. I skończyło się to wynikiem 7-0. Sfera pozaboiskowa, emocjonalna, czasem przybierająca formę propagandy, jest czynnikiem niezwykle ważnym do osiągania niezależnie jakich celów. To wszystko trwałoby w najlepsze, ale piłkarzom z Niemiec trochę się znudziło. Kiedy zdobyli mistrzostwo, cała ta moc z jaką dotąd uderzali na przeciwników opadła. A Real ma w składzie tak dobrych piłkarzy, że chcąc nie chcąc, musieli to wykorzystać.



Mourinho miał szansę zrobić rzecz naprawdę nieprzeciętną. Mógł zagrać w decydującym meczu z drużyną, z którą nie udało mu się przez trzy lata osiągnąć słynnej "decimy", i w samym finale pozbawić niedawnego pracodawce złudzeń. Mógł po raz kolejny zagrać na nosie wielkim z Santiago Bernabeu, ale tego nie zrobi, bo został całkowicie zniszczony. I to na własnym stadionie, na obiekcie, który do niedawna był twierdzą absolutnie nie do zdobycia. Ekipa Jose, została napadnięta przez bandytów. Bandytów, którzy o nic nie prosząc, przyjechali i wzięli co chcieli. Banda Simeone grała tak samo przegrywając jedną bramką, remisując, wygrywając jedną, a potem także dwoma trafieniami. Taka łatwość w tak ważnym meczu nie może być udziałem jakiejś przypadkowej drużyny, a jednak tak się stało. Kilka lat temu praktycznie to samo Atletico nie mogło osiągnąć czwartego miejsca w lidze. Dziś jest na prostej drodze do wygrania najbardziej elitarnych klubowych rozgrywek piłkarskich na świecie, a także tryumfu w swojej lidze. Lidze, która patrząc przez pryzmat tego sezonu, czyli poczynań hiszpańskich klubów jest zdecydowanie ligą najlepszą. Każda banda potrzebuje swojego przywódcy, a ta, zdaje się znalazła całkiem nie najgorszego. Jednak przed Diego Simeone zadanie zaczęło się tak naprawdę wczoraj, bo jeszcze nic w tym sezonie nie wygrał.


1 komentarze:

Tomek Racki pisze...

Zmiany wizualne SzPP bez wątpienia słuszne. Wygodniej, przyjemniej się czyta, gdy tekst jest czarno na białym, a nie odwrotnie. Tekst dobry, tradycyjnie.

I wyłącz weryfikację obrazkową, obędzie się.

4 maja 2014 15:40

Prześlij komentarz